Wywiad ze Zbigniewem Długoszem

27 lipca 2021
Udostępnij

Zbigniew Długosz to były bramkarz Śląska Wrocław i Pogoni Szczecin. Właśnie wydał swoją książkę. Jest to opowieść przede wszystkim o sporcie, który przewijał się przez wszystkie etapy życia Autora. W książce znajdziemy liczne zdjęcia, obrazujące podjęte przez Autora wątki. Zapraszam do wywiadu, w którym Zbigniew Długosz opowiada o tym, jak przebiegał proces tworzenia książki oraz wspomina opisane w niej sytuacje.

Jak doszło do napisania książki? Od czego się zaczęło?

Jako pierwszy zaczął mnie namawiać do napisania książki mój znajomy, Krzysztof Ameryk. Mówił: „Słuchaj, ty masz tyle zdjęć, tyle opowieści i historyjek sportowych, że z tego naprawdę może wyjść coś ciekawego”. Na początku zbywałem jego słowa. Krzysztof był jednak uparty. W końcu mnie przekonał. I wtedy wydarzyła się tragedia. Od naszego wspólnego znajomego, Stasia Sali, dowiedziałem się, że Krzysztof utonął na wczasach w Grecji. Nie zdążyłem nawet podzielić się z nim swoimi planami.

Tymczasem książka tworzy nową historię. Nawet nie byłem tego świadomy. Po jej wydaniu, pojechałem razem ze Stasiem do rodziny Krzysztofa, aby im wręczyć egzemplarz i nagle… łzy. Okazało się, że dzień wcześniej była rocznica urodzin Krzysztofa. Książka dopiero się pojawiła, a już wywołała tyle emocji i wzruszeń.

Ile czasu zajęło Panu jej napisanie?

Okres od podjęcia decyzji o pisaniu do rozpoczęcia pracy nad książką trwał pięć, sześć lat. Było to związane z moją chorobą. Wtedy musiałem skupić się na walce o życie. Sam proces pracy nad książką zajął około dwóch lat pisania, niezliczonych rozmów, przeglądania archiwów, zbierania fotografii, dokumentów i wspomnień.

Czy ktoś wyjątkowo wspierał Pana w trakcie pisania książki?

Wiele osób, ale wyjątkowo cenię wsparcie mojego syna. Współpracowałem z nim przez wiele godzin i nocy. Ile czasu spędziliśmy razem przy zdjęciach! To było coś niesamowitego. Jak się rozpędziliśmy, to chcieliśmy dokończyć, co zaczęliśmy. W dedykacji dla syna napisałem: „Dziękuję Ci za te godziny nieprzespanych nocy”. Bo to nie były pojedyncze godziny, ale wiele, wiele czasu spędzonego nad materiałami do książki. Raz siedzieliśmy do szóstej nad ranem.

Naprawdę jestem mu wdzięczny za to, że mi tak pomagał. Kiedy książka została wydana, powiedział mi najpiękniejsze dla ojca słowa: „Tato, jestem z ciebie dumny”. *wzruszenie*

Z tyłu książki są wypisane nazwiska wszystkich, którzy pomogli mi w trakcie jej pisania. Mam nadzieję, że nikogo nie pominąłem. Przyczynili się do jej powstania i chciałem ich chociaż w ten sposób uhonorować. A byk na zdjęciu z nazwiskami jest z Nowego Jorku i go pokonuję. *śmiech* Dzięki wsparciu i motywacji złapałem byka za rogi.

Miał Pan swoją rutynę pisarską?

Pisałem wszędzie i gdy tylko miałem wolny czas. Nie miałem stałych pór, ale przede wszystkim odbywało się to wieczorem, kiedy kontaktowałem się z synem na TeamViewerze. Tam rozmawialiśmy, pisaliśmy, rozpatrywaliśmy sprawy techniczne, decydowaliśmy, które zdjęcia zamieścić, które wyrzucić. Nie pisałem codziennie, ale gdy nadchodziła wena. Jeden poruszony temat powodował, że zaraz pojawiał się drugi. Od razu zapisywałem sobie kolejne wątki, jakie trzeba rozszerzyć.

Jak wyglądało pisanie książki?

To była mrówcza praca. Najpierw długo było pytanie – o czym pisać? A że przez całe moje życie przewijał się sport, to nie było wyjścia – zacząłem pisać o sporcie. A jeżeli o sporcie to musiałem poruszyć temat dwóch klubów – Śląska Wrocław i Pogoni Szczecin. Wywarły na mnie największy wpływ. Był jeszcze jeden klub sportowy, Ślęza, ale tam grałem już pod koniec kariery. Kiedy zacząłem wertować swoje archiwa, to znalazłem tylko jedno zdjęcie z tamtego okresu. *śmiech* A ja lubię tekst podeprzeć jakimś zdjęciem.

Zacząłem więc pisać o początkach. W trakcie pisania, przy okazji uzupełniałem luki w historii obu klubów. To wszystko – wspomnienia, chronologia – wynikało ze zdjęć, które dostawałem oraz z kontaktów z zawodnikami czy z trenerami, które nawiązałem. Ile to było trudu, aby wszystkie te zdjęcia podpisać, by nie zabrakło nazwiska żadnego autora! Tak to się wszystko rozbudowało. Ale ostatecznie, dzięki pomocy wielu osób, udało się uporządkować materiał i wszystko dobrze opisać. To była dla mnie wspaniała przygoda. Człowiek wrócił do korzeni.

Najpierw pisałem ręcznie i do tego doklejałem zdjęcia, żeby powstała całość. Przeglądałem w tym celu mnóstwo zdjęć. Co prawda fotografią zacząłem się interesować, dopiero jak byłem w Pogoni. Wcześniej nie miałem takiej pasji i mam mało własnych zdjęć ze Śląska. Jednak poprzez kontakty z chłopakami z Wrocławia zdjęć mi ciągle przybywało. Miałem ich setki, jak nie tysiące. Wszystko trzeba było zebrać, uporządkować, dobrać odpowiednie zdjęcie do tekstu. Być może niektóre zdjęcia nie są najlepszej jakości, ale są związane z tekstem i dużo dla mnie znaczą. Tych materiałów ze zdjęciami wyszło z osiem segregatorów. Wszystko było potem kserowane. Na koniec przepisywałem to na komputerze.

I jeszcze taka ciekawostka: w czasie pisania książki wszedłem w kontakt z panem Krzysztofem Mielczarkiem. Spytał mnie: „Wie pan ilu tych samych zawodników grało i ilu trenerów pracowało w tych dwóch klubach?” Strzeliłem: „Siedmiu, ośmiu?”. A on mi mówi: „Trzydziestu pięciu!”. Byłem w szoku. Potem ta lista zwiększyła się do czterdziestu, kiedy dodałem mu jeszcze kilka nazwisk, o których wiedziałem.

W jaki sposób doszło do przeniesienia ze Śląska Wrocław do Pogoni Szczecin?

Sytuacja materialna w mojej rodzinie była wtedy bardzo ciężka. Osiem osób mieszkało w dwupokojowym, małym mieszkaniu. Pierwsza rzecz, którą chciałem zrobić to ulżyć rodzicom. Chciałem się wyprowadzić. W mieszkaniu nie było warunków do wypoczynku czy nauki. Śląsk w tym momencie nie mógł mi jednak zaoferować żadnej kawalerki czy choćby pokoju. A wtedy były dobre czasy Śląska – odradzała się znakomita drużyna, zdobyliśmy Puchar Polski i mistrzostwo Polski. Byliśmy w czołówce krajowej.

Niestety, moja i żony sytuacja mieszkaniowa we Wrocławiu była przytłaczająca. I wtedy pomogło mi dwóch ludzi – Adam Jodłowiec i Kazimierz Igielski. Jako przedstawiciele klubowi, dogadali się co do mojego transferu do Pogoni. Był jeden warunek – musiałem mieć mieszkanie. Tym bardziej że byliśmy z żoną świeżo upieczonym małżeństwem i potrzebowaliśmy własnego kąta. I ruszyła machina. Przeniesienie do Szczecina było bardzo szybkie. Wszystko było tak dynamiczne, że działo się z godziny na godzinę.

Czy jest taka nagroda, z której jest Pan najbardziej dumny?

Tych wyróżnień jest kilka. Zdobycie Pucharu Polski w 1976 i mistrzostwa Polski w 1977 roku. To najważniejsze dla mnie ze Śląska. Nie liczę nagród zdobytych z juniorami, bo tam dopiero raczkowałem. W Pogoni byłem trzy razy w finale Pucharu Polski i trzy razy przegrałem po 1:0. Dwa razy jako zawodnik i raz jako trener bramkarzy. Trudno to uznać za super hiper wyróżnienia czy zdobycze. Jak się trzy razy przegrało finał pucharu Polski, to się przegrało. Było też zdobycie trzeciego miejsca w lidze.

Jestem jednak człowiekiem, który do wszystkiego doszedł ciężką pracą i tego nikt mi nie zabierze. Jestem z tego bardzo zadowolony. Uważam, że samo to, że grałem w piłkę, że przeszedłem to bez większych kontuzji, to już jest mój wielki sukces. Chociaż kontuzje się oczywiście zdarzały. Jedna była straszliwie pechowa, bo miała miejsce przy grze o awans do pierwszej ligi. Mój sąsiad wszedł mi niefortunnie w kolano na tydzień przed decydującym meczem. Powinienem wskoczyć wtedy do bramki, ale ze względu na moją kontuzję stanął w niej Marek Szczech.

Dlaczego akurat bramkarz? Tylko ze względu na predyspozycje, czy może jest coś wyjątkowego dla Pana w grze na tej pozycji?

Przede wszystkim miałem odpowiedni wzrost oraz wielkie ambicje i serducho do pracy. Oczywiście, lubiłem też bronić. Do wszystkiego dochodziłem sam. Nie miałem trenera. Wychowywałem się w okolicach stadionu Śląska. Grałem na klepisku z kolegami z ulicy. Dużo dało mi to, że byłem wszechstronny i zawsze ciągnęło mnie do sportu. Byłem i lekkoatletą, i koszykarzem, i siatkarzem. Bardzo późno trafiłem do klubu piłkarskiego, bo w wieku piętnastu czy szesnastu lat. Jestem takim samoukiem z opóźnionym startem kariery. W klubie znalazłem się w zasadzie przez przypadek. Zobaczyli mnie trener Antoni Borkowski i kierownik juniorów Aleksander Mazuń, którzy zaprosili mnie na trening. Byłem happy, że przyszedłem na trening, gdzie od razu dostałem tenisówki i sprzęt. A jak dostałem na wyjeździe pięć złotych z Rybakiem, to oglądałem je z każdej strony. *śmiech*

To były inne czasy. Nie było rękawic, nie było sprzętu. Kompletnie inna rzeczywistość. Próbowałem to przedstawić w książce. Wspominam w niej na przykład trenera Żmudę, który był prekursorem pewnych trenerskich rozwiązań. Nagrywał wszystkie swoje uwagi do meczów na magnetofon szpulowy. Na tamte czasy to się w głowie nie mieściło! Później próbował to odtwarzać w szatni, ale jednak za długo to trwało. *śmiech*

Czy ma Pan jakieś marzenie, kolejny cel do spełnienia?

Na razie chcę się delektować wydaniem mojej książki. Muszę się nacieszyć. To są bardzo przyjemne chwile. Jeszcze do tej pory w to nie wierzę! Jest to jednak fakt. Spełniło się moje wielkie marzenie. Mogę powiedzieć, że jestem dumny z tego, co zrobiłem. I dziękuję wszystkim, którzy się do tego przyczynili.

Dziękuję Panu bardzo za rozmowę.

Dziękuję serdecznie!

Projekt i wykonanie:webjaksklep.eu